wtorek, 8 września 2015

Dwanaście odcieni szarości

Niebo zasnute było kłębiastą warstwą chmur, prezentujących na swoich połaciach wszelkie odcienie szarości – od ciemnego grafitu po lekko zabrudzoną biel, na tle których w idealnej wręcz symetrii prezentował się klucz ptaków zwiastujących nadejście wiosny. Ptaków wolnych niczym niezmącone powietrze, wracających z długiej podróży do stęsknionego domu. Zdeterminowanych, by przelecieć ku macierzy setki mil i swoją obecnością wzbudzających nadzieję na lepsze jutro.
Lekki wiatr leniwie przemierzał otchłanie świata, subtelnie muskając drobne pąki wystraszonych drzew, wiotkie gałęzie odradzających się krzewów czy też drżące źdźbła kiełkujących traw. Soczysta zieleń próbowała przebijać się poprzez szarość brudnej, skażonej kłamstwem i pośpiechem miejskiej ziemi. Każdy organizm toczył nierówną walkę z brutalnym światem, by powrócić do życia choć na krótki czas.
Poprzez brunatnoszare chodniki postsocjalistycznego blokowiska przemykali ludzie uginający się pod ciężarem popieli płaszczy i czerni masywnego obuwia. Jedni przemykali niczym błyskawice, spiesząc się do swoich piętrzących się, wiecznie nie załatwionych spraw, lawirując między powoli sunącymi zjawami marazmu, którzy za wszelką cenę starali się odwlec powrót do rutyny. Pierwsi gubili się pod naporem niezamkniętych spraw, pośpiechu, nieprzespanych nocy, tracąc siebie na rzecz nic nie znaczącego sukcesu. Drudzy zaś żyli pośród niebotycznych marzeń o szczęściu i swobodzie, wciąż uciekając od ponurej rzeczywistości, która – miażdżąc krystaliczne idee – nie pozwalała im rozwinąć skrzydeł.
Pomimo rozwoju technologii, medycyny i ogólnej automatyzacji, czas zdawał się tu zatrzymać. Każdego roku dzień mknął za dniem, a świat jakby się nie zmieniał. Jakby wrocławskie podwórze na zwyczajnym, nieciekawym blokowisku utknęło w kadrze czarno-białej fotografii sprzed kilkudziesięciu lat.
Piękną, pocztówkową wręcz ciszę, na drobne strzępki wspomnień – niczym najdelikatniejszą z tkanin – brutalnie rozdarł i zniweczył wysoki ton dzwoniącego telefonu. Dźwięk, którego w tej chwili tak bardzo pragnęła nie słyszeć. Ileż to oddałaby, aby okazał się tylko ułudą, iluzją, drobną halucynacją… Nie wszystko jednak dało się zmienić. Nieprzyjemny odgłos znów oderwał ją od własnych myśli, w których otchłani lubiła się czasem zatopić. Po raz kolejny ktoś usilnie starał się przywrócić ją do okrutnej rzeczywistości, której tak bardzo nienawidziła. Siódmego połączenia jednak w przeciągu półgodziny nie mogła była zlekceważyć. Nawet ona. Nawet osoba, która gardziła ludzkimi uczuciami, a od innych oczekiwała wyłącznie świętego spokoju.
Nie odrywając nieobecnego, a jednocześnie tęsknego wzroku od pogrążonego w letargu podwórza, niespiesznie wyciągnęła dłoń w stronę łóżka -  niczym niewidomy – poszukując swojego znienawidzonego telefonu. Wyczuwszy pod opuszkami chłodną fakturę metalicznej obudowy, z całych sił zacisnęła palce na ostrych brzegach swoistego narzędzia inwigilacji. Odwlekając ów moment jakby była to najgorsza z możliwych kar, w końcu przeniosła spojrzenie na kolorowy wyświetlacz urządzenia. Siedem nieodebranych połączeń. Wszystkie od dawnego znajomego, który – nie wiedzieć czemu – za cel swojego marnego życia – powziął sobie naprzykrzanie się jej dniami i nocami. Wypuszczając z płuc całe zgromadzone powietrze, wydała z siebie ciche jęknięcie, które zdawało się być bliższe agonalnemu oddechowi aniżeli spokojnej, naturalnej reakcji organizmu. Oparłszy się plecami o zimną ścianę przyozdobioną drobnymi niedoskonałościami, na oślep wybrała numer znajomego, po czym z nieskrywaną dezaprobatą przyłożyła urządzenie do ucha, by czekać na wyrok zasądzony jej przez los. Nie dane jej było choć przez chwilę łudzić się, iż rozmowa nie dojdzie do skutku, gdyż chłopak odebrał połączenie tuż po pierwszym sygnale.
- No na reszcie! Dzwoniłem tyle razy. Dlaczego nie odbierałaś? – rzucił na powitanie, ledwie zaczerpnąwszy tchu. Jego ciepły głos emanował horrendalną radością, która zdawała się mieć niewyczerpalne pokłady – jakby odnawiała się bezustannie, nakręcana w rytm bicia jego serca. Przełykając głośno ślinę, zamknęła oczy. Poczuła się jak gdyby – za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – znalazła się w mieszkaniu chłopaka, dokładnie naprzeciw niego. Widziała jego ciemne oczy skrzące się niczym łuna odległego pożaru, przyjacielskie usta rozwarte w szerokim uśmiechu, na widok którego serce każdego oblewała fala przyjemnego ciepła i ciemne włosy – jak zwykle plączące się w chaotycznym nieładzie. Kiedy jednak jej uszu doleciało wymowne chrząknięcie, jak oparzona piekielnym płomieniem, otworzyła gwałtownie oczy, kilkukrotnie mrugając bardzo szybko. Wciąż tkwiła samotnie na środku jasnej podłogi, mocno dociskając plecy do ściany, jak gdyby chcąc wbić się w nią jak najgłębiej tylko się da.
- Spałam… - rzuciła oschłym tonem, który zdawał się nie zawierać w sobie najdrobniejszych nawet uczuć czy emocji. Pod naporem kłamstwa, którego tak bardzo nienawidziła, z całych sił przygryzła dolną wargę, by nie ulec. By nie wykrzyczeć tego, jak bardzo przeklina samą siebie, jak gardzi własną hipokryzją. Jej twarz niespodziewanie zbladła, a dłonie zaczęły mimowolnie drżeć pod presją chwili. W słuchawce zaległa niezręczna cisza, która zdawała się wypełniać setki mil, choć od siebie dzieliło ich najwyżej kilka kilometrów.
- Pewnie jak zwykle się nie wyspałaś… - szepnął z nutą wyrzutu splątanego z chęcią umoralnienia jej. – Mam propozycję. Świeże powietrze powinno cię orzeźwić. Dasz się namówić na spacer? – spytał pełen nadziei. Nie wiedzieć dlaczego, w jej umyśle głos chłopaka rozchodził się niczym fala zieleni, wypełniająca całą przestrzeń. Jak wiosna, której wszyscy oczekiwali, która miała rozgonić pozimową szarość. Szarość mieszkającą na stałe w jej sercu. Gdy jednak informacja w końcu przestała być wizualizacją, lecz przerodziła się w fakt, padł na nią blady strach. Mimowolnie napięła mięśnie niczym antylopa szykująca się do ucieczki przed największym ze swych wrogów. Bez zastanowienia przesunęła kciuk w stronę przycisku umożliwiającego jej zakończenie połączenia. Po sekundzie jednak uświadomiła sobie, że nie było to żadne rozwiązanie. To tylko droga na skróty, pośród której czai się gęsty, nieprzenikniony las. Przez całe życie nie była tchórzem, dlaczego więc teraz miałaby ulec pokusie?
- Nie mam ochoty – rzuciła z kamienną twarzą, stawiając czoła wyzwaniu. Choć oparła się najprostszemu z wyjść, wciąż nie była z siebie zadowolona. Nie mogła, gdy wplątywała się w gąszcz kłamstw, oszustw i matactw. Nie tak postępowała przez ćwierćwiecze i nie tego wymagała od innych. Tym razem jednak prawda zdawała jej się być najokrutniejszym ciosem, który mogłaby wymierzyć.
- Słońce, zgnijesz w tym mieszkaniu! Ty nigdy nie masz ochoty. Traktujesz moją obecność jak karę? – zapytał tonem, w którym czaiły się wszelkie pretensje, jakie do tej pory w sobie nosił. Był zbyt inteligentnym mężczyznom, by po raz kolejny dać się zwieść jej marnym, niewyszukanym wymówkom. Zbyt dobrym, by skazywać go na serię kłamstw. Chcąc zgasić w sobie tlące się poczucie winy, gwałtownym ruchem wbiła w udo twarde niczym szpony jastrzębia paznokcie, doprowadzając się do łez.
- Za pół godziny. Park Szczytnicki. Niech Ci będzie – rzuciła opieszale, niemalże natychmiast przerywając połączenie. Z niechęcią graniczącą wręcz z obrzydzeniem, rzuciła telefon na łóżko, szybkim ruchem podniosła się z podłogi. Oddychając niespokojnie, by nie rzec – spazmatycznie, skierowała się w stronę srebrzystego lustra usytuowanego tuż przy drzwiach jej małego pokoju. Przetarłszy wilgotne powieki, spojrzała na swoje odbicie w szklanej tafli. Naprzeciw niej stała drobna, by nie nazwać jej mizerną, młoda dziewczyna. Dokładnie otaksowała ją wzrokiem – od stóp do głów. Ciemne, wąskie jeansy opinały się na jej nienaturalnie szczupłych udach oraz wąskich biodrach. Spod czarnej, bawełnianej koszulki wynurzały się kontrastujące z nią chłodną barwą, kościste ramiona, na których zarysowywały się delikatnie wątłe, nieodżywione mięśnie. Nad lekkim wycięciem ubrania wyraźnie odznaczały się wystające obojczyki, między którymi białym wręcz blaskiem mieniła się nieznaczna, pozioma blizna. Przesunąwszy wzrok na twarz postaci, przeraziła się. Ogromne, kocie oczy otaczały się wyraźnymi zasinieniami, będącymi pamiątkami po kilku nieprzespanych nocach, a zaciśnięte i spierzchnięte usta przywoływały na myśl chłodny marmur. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe oraz linia żuchwy nadawały jej twarzy buntowniczego, a wręcz wyniosłego wyrazu. Blada skóra zaś pięknie współgrała z ognistymi kosmykami wiśniowych włosów, które – chcąc uwolnić się spod niedbałego koczka – opadały delikatnie na jej czoło. Na jej licu – poza zmęczeniem – malowała się również niemała doza tajemnicy, dzięki której tkwiło w niej nieopisane piękno.
Przyglądając się swojemu odbiciu, pokiwała lekko głową, po czym uwolniła niesforne pasma długich kosmków spod niewoli ciemnej frotki. Wsunąwszy dłonie tuż u ich nasady, przesunęła nią po całej długości, delikatnie przeczesując je palcami. Odwracając się gwałtownie, zacisnęła rękę na chłodnej, stalowej klamce i szybko otworzyła drzwi. Każda chwila zwłoki oddalała ją przecież od zamierzonego celu. Wysmykując się jednak przez wąską szczelinę, zawahała się. Wychodzą, po raz ostatni omiotła spojrzeniem szare ściany niewielkiego pokoju, który wynajmowała w mieszkaniu dzielonym z zupełnie obcymi ludźmi. Jej platynowosrebrna ostoja pośród okrutnego świata w barwie feldgrau.
- Może tym razem prawda okaże się misericordią? – spytała retorycznie samą siebie, po czym zatrzasnęła drzwi i udała się w stronę przedpokoju. Zwinnym ruchem zarzuciła na plecy skórzaną kurtkę i w ciągu kilkunastu sekund zawiązała czarno-białe trampki. Kiedy była już ubrana, nerwowo zaczęła dotykać wszystkich kieszeni, jakie tylko miała, aby odnaleźć ukryte w ich czeluściach klucze. Wsunęła dłoń do jednej z nich, po czym zwinnym ruchem chwyciła je i zamocowała na palcu wskazującym. Była już gotowa. Gotowa na spotkanie z prawdą, na zmianę swojego życia. Gotowa, by wyzwolić drugiego człowieka za wiążących go pęt, w końcu pozwolić mu zejść z wykańczającej duszę służby. Drżącymi dłońmi zamknęła za sobą drzwi i zbiegła na dół po schodach, rozprawić się z rzeczywistością.
Wynurzając się z ponurej, upstrzonej autografami nieudolnych, osiedlowych artystów bramy niczym mityczny potwór ze swej jaskini, wkroczyła w świat wszystkich odcieni szarości, który przed kilkoma minutami obserwowała zza szklanej tafli. W mgnieniu oka stała się idealnym wręcz elementem podziwianego przez siebie obrazu. Jak kameleon wtopiła się w bure tło, przeistaczając się w kolejny, niewyróżniający się fragment żywej fotografii. Jak Alicja przeniosła się na drugą stronę lustra. W owej chwili była czernią – ostatnim tchnieniem egzystencji. Ileż jednak wytrzyma nim zatraci swe ciemne ciepło, nim wyblaknie do cna, wkomponowując się w odrażającą szarość zdeptanego, wzgardzonego chodnika?
Sunąc przed siebie, pierwszy raz w życiu udało jej się pozbyć się dręczących ją wciąż
katorżniczych myśli. Utknęła w bezbrzeżnej pustce, która stała się dla niej krótką chwilą ostoi pośród jej chwiejnych dni. Niczym zahipnotyzowana przemierzała szare ulice, potrącając przechodniów łokciami rozstawionymi szeroko ze względu na tkwiące w ciasnych kieszeniach jeansów dłonie, tym samym narażając się na gniewne spojrzenia mijających ją ludzi. Czym jednak były one wobec okrucieństwa świata, a także i zła, jakie nosiła w swoim sercu? Niczym. Wyłącznie pustą formą, gestem czy upustem frustracji i żalu. To drobnostka wobec cierpienia, jakie ściągnęła na innych oraz bólu, jakim ich obdarzyła.
Ponownie z dalekiej podróży mentalnej do własnego jądra ciemności sprowadził ją przyjaciel, któremu ta niełatwa sztuka udała się tego dnia po raz drugi. Widząc znajomą, która podążając przed siebie niczym automat zdawała się go nie dostrzegać, zastąpił jej drogę, uniemożliwiając ucieczkę, o której podświadomie tak bardzo marzyła.
- Tu jestem, Kosmitko! – powiedział radośnie, kładąc dłonie na jej wąskich biodrach. Chcąc poczuć ją - jej ciało, zapach – delikatnie zacisnął ręce na jej miednicy, wyczuwając pod fakturą ciężkiego materiału przerażające wręcz kości. – Znowu schudłaś?
Usłyszawszy znienawidzone pytanie, błyskawicznie wyrwała się z letargu.
- Pierdol się… - warknęła przez zaciśnięte zęby, ostentacyjnie zrzucając z siebie jego czułe, duże dłonie, jednocześnie ciskając w niego nienawistne spojrzenie miotające gromy. – Moje kości, mój interes!
- Ech… - westchnął ciężko, po czym silnym niczym kajdany uściskiem oplótł ramiona dziewczyny. Jak gdyby czytając jej w myślach, za wszelką cenę starał się uniemożliwić jej tchórzliwą ewakuację, która zdawała się być najprostszym z możliwych wyjść. – Nie, bo nie umiesz o siebie zadbać. Zobacz, jak ty wyglądasz! Ile spałaś tej nocy? Dwie godziny czy to dla ciebie już za dużo? Znowu urządziłaś sobie piętnastokilometrową przebieżkę na dobry początek dnia? A w ogóle, jadłaś coś?
- Żyję jeszcze, więc chyba coś jem! – warknęła wściekle, przypominając sobie jabłko, stanowiące jednocześnie jej śniadanie, jak i obiad. Nienawidziła swojego ciała, przez co czuła się uprawniona do wymierzania mu kar. Nienawidziła siebie, a cios wycelowany w swą biologiczną powłokę traktowała jak reprymendę za uczynione przez siebie zło. Każdego dnia biegała, jednocześnie głodząc się i skracając czas przeznaczony na wypoczynek do niezbędnego minimum. Kiedy spoglądała w lustro na swoje odbicie, na którym malowały się co raz to nowe ślady katorgi, jaką serwowała samej sobie, przepełniała ją duma. Cieszyły ją ustępujące mięśniom kości, utrata kobiecych kształtów, zmęczona twarz. Kiedy dostosowywała się do świata przepełnionego szarością, przez chwilę żyła iluzją, iż zadręczając siebie – wynagrodzi światu choć część krzywd. Czyj los jednak zmieniał jej ból i skrajne wycieńczenie? Idąc jednak własną drogą spokoju sumienia, nienawidziła każdego, kto śmiał zwrócić uwagę na to, iż jej postępowanie można było uznać za niewłaściwe. – Jak ci nie pasuje, to się nie patrz. Mogę sobie iść, mnie nie zależy! – rzuciła oburzona.
- Ale mnie zależy! Na tobie… - szepnął jej do ucha, odgarniając jej z twarzy zbłąkane pasmo czerwieniących się włosów, po czym złożył na jej ustach delikatny niczym muśnięcie skrzydeł motyla pocałunek.
- Czyś ty do reszty zdurniał, baranie?! – krzyknęła, wyswobadzając się z objęć kolegi. Serce dziewczyny łomotało jak oszalałe, a gorąca krew uderzała do głowy. „Dlaczego?” – spytała się w myślach. Chcąc ukryć strach pod maską gniewu, z całych sił uderzyła chłopaka w twarz, jednocześnie nienawidząc siebie za to, co właśnie uczyniła. – Nie masz prawa!
- Do czego? Do tego, żeby się zakochać? Każdy je ma – nawet ty. A co do pierwszego pytania, to chyba tak, ale w sumie to mi z tym dobrze – powiedział, wsuwając dłonie pod jej głowę, delikatnie masując jej policzki kciukami. Wbrew jej woli podtrzymał lekko jej twarz, zmuszając ją, by uniosła wzrok. Ona jednak nie miała w sobie wystarczających pokładów odwagi, by spojrzeć chłopakowi prosto w oczy. Wolała ukrywać się za maską nikczemnej pogardy i chłodnej obojętności, by po raz kolejny nie rozsiać na świecie zła. Na przekór znajomemu utkwiła spojrzenie w szarym gołębiu spoczywającym na lekko kołyszącej się w rytm delikatnych muśnięć wiatru gałęzi pobliskiego drzewa. Ptak jednak, uczuwszy na sobie ciężar jej przerażonego wzroku, odwrócił się w jej stronę prowokacyjnie, po czym wzbił się w powietrze, jak gdyby nie chcąc być narzędziem jej perfidnej gry. Podążając źrenicami za jego furkoczącymi w powietrzu skrzydłami, natknęła się na pełne determinacji, ale i sprzecznych uczuć oczy przyjaciela. Choć zawsze wydawało jej się, iż jego tęczówki ilustrowały któryś z odcieni brązu, dopiero tego dnia odkryła w barwnym pierścieniu pokłady cudownego grafitu mieszającego się z kolorem stali. Marengo. Szarość. Kolejne dopełnienie jej kresu.
- Ja go nie mam… - szepnęła, mrużąc powieki, by zamknąć wewnątrz siebie słone łzy cisnące się na świat. – Nie potrafię się zakochać…
Wypowiedziawszy ostatnie słowa, szybko otarła szklistą kroplę, która wbrew jej woli opuściła jej ciało, by leniwie stoczyć się po jej twarzy, aż w końcu opaść na skażoną ziemię, by wlać w nią kolejną porcję ludzkiej nienawiści. W milczeniu dziewczyna złapała znajomego za rękę i nie odwracając się nawet w jego stronę, pociągnęła go w kierunku dojrzałego, jednakże wciąż oczekującego nadejścia wiosny drzewa. Wciąż nie mówiąc ani słowa, oparła się plecami o szorstką, drażniącą jej mizerne ciało korę – twardą ochronę przed światem. On – podążając za nią jak cień – niczym małpka w cyrku, powtarzał każdy jej ruch. Nie potrafił jednak tak jak ona cierpliwie znosić rosnącej między nimi ciszy, z każdą sekundą budującej między nimi coraz to wyższy mur.
- Masz dwadzieścia pięć lat. Za kilka miesięcy bronisz magisterkę. Do końca życia zamierzasz mieszkać sama w małym pokoiku wynajmowanym w jakimś lichym mieszkanku? Zawsze chcesz wracać do pustych ścian? Daj nam szansę, proszę… - powiedział łamiącym się głosem, nieświadomie łapiąc ją za rękę, którą ona szybko zabrała. Oczekując odpowiedzi, przygwoździł ją spojrzeniem, niezamierzenie zastraszając przyjaciółkę. Pod naporem jego słów, spojrzenia, ale przede wszystkim oczekiwań – stała się bezsilna. Wszelkie pokłady energii odpłynęły z niej, paraliżując ją. Głośno przełknęła ślinę, jednak wciąż nie była w stanie wydobyć z siebie najcichszego dźwięku. Kwieciste słowa i górnolotne wyrażenia układały się w jej głowie w mądre zdania przerywane czasem kilkoma wulgaryzmami. Zakneblowane emocjami gardło jednak wciąż nie było w stanie jednak przepuścić przez siebie choćby krzty tego, co kłębiło się w jej myślach.
- Ja… Nie nadaję się… Nie umiem nikogo kochać – wydukała pod nosem, chowając w rękawach swojej kurtki spoczywające na kolanach dłonie. Nie unosząc nawet spuszczonej głowy, wciąż czuła na sobie baczne spojrzenie. Wiedziała, że taksował ją wzrokiem, sunąc powoli spojrzeniem po najmniejszym fragmencie jej ciała licząc naiwnie, iż któryś z nich da mu jakikolwiek znak, zdradzi jej kłamstwo.
- Nigdy się nie zakochałaś? – spytał z udawaną nonszalancją, rezygnująco opierając głowę o szorstką skorupę drzewa. Kiedy pytanie przedarło się przez ów mentalny mur, by niczym strzała z kurarą trafić dziewczynę śmiertelnym ostrzem, jej przerażone serce przyspieszyło, a przerywany oddech niczym przerażająca melodia szarpał niezmąconą przez moment ciszę, rwąc ją na strzępy. W jej głowie rozlegał się szum zakłócający każdą myśl wędrującą zbłąkanie wewnątrz jej umysłu. Strach skulił jej ciało jakby chcąc uczynić z niego potężną zbroję dla kruchej istoty, uchronić ją przed znaną wyłącznie jej prawdą. Ochronić przed nią samą.
Nieświadoma własnych zamiarów, wyciągnęła przed siebie drżącą dłoń i bez pytania wsunęła
ją w kieszeń jego popielatej bluzy, by po chwili wyjąć z niej paczkę papierosów. Bez słowa kilkukrotnie obróciła srebrzysty kartonik w dłoniach, po czym niepewnie uniosła jego wieczko, poczęstowała się jednym i odłożyła opakowanie na chłodną ziemię między nimi. Uniósłszy lekko biodra, wyjęła z kieszeni zapalniczkę i z pewną dozą nieśmiałości wsunęła bibułkę między wargi. Krzesiwo wydało przyjemny dźwięk, a ona uniosła drobny ognik na wysokość twarzy. Jej drżące dłonie wprawiały go w subtelny taniec przywodzący na myśl filigranową iskrę wyskakującą z ogniska. Wysławszy na ratunek drugą rękę, w końcu udało jej się przypalić końcówkę papierosa. W końcu nieprzyjemny smak wypełnij jej usta, w sekundę rozchodząc się po całym ciele. Pierwszy raz od trzech lat. Utkwiwszy wzrok w swoich butach, dostrzegła na ich białych czubkach ślady kurzu. Szarego. Nawet on uświadamiał jej, iż już nigdy nie wyrwie się z marazmu dnia codziennego. Tu było jej miejsce, w monotonii trwał jej dom.
Zastanowiwszy się nad zadanym jej pytaniem, usiłowała przypomnieć sobie każdego chłopca, z którym łączyła ją jakakolwiek więź emocjonalna wykraczająca poza zwyczajną sympatię czy koleżeństwo. Pierwszym wspomnieniem, jakie podsunęła jej nieidealna pamięć okazał się człowiek, z którym nie zamieniła nigdy ani słowa. Ten, który ignorował ją przez dwa lata, a za którym ona poszłaby na koniec świata. Ten, który śnił jej się każdej nocy, a który swoją obojętnością ranił ją na każdym kroku. Czy jednak była to miłość? Chyba nie można nazywać tak uczucia zbudowanego wyłącznie na własnym wyobrażeniu…
Kołysząc się na oceanie reminiscencji, zamknęła na chwilę oczy i zaciągnęła się głęboko papierosem trzymanym w dłoni. Zatrzymała oddech jak najdłużej mogła, by nasycić swój organizm szkodliwą nikotyną, po czym wypuściła z ust gorzki, duszący dym układający się ponad jej twarzą w delikatną chmurkę. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej ciało, niosąc za sobą chwilowe ukojenie skołatanych nerwów.
Nagle przed oczami, niczym żywą, dostrzegła twarz znajomego z początku studiów. Człowieka który imponował jej swoją inteligencją, obyciem, intrygującą osobowością i nietuzinkowym stylem bycia. Mężczyznę, który nie widział w niej człowieka, ale wyłącznie ciało gotowe spełniać wszelkie jego zachcianki. Mężczyznę, który poniżał ją, w rytm którego słów jednak była zdolna tańczyć całą noc. Lecz i tym razem przejrzała na oczy, uciekając przed uczuciem nim na dobre rozgościło się w jej sercu.
Rozdrapywanie ran nie wnosiło niczego nowego – znów uświadomiła sobie, iż nigdy nie dała szansy nikomu, tym samym nie dając jej też sobie. Dlaczego tym razem miałaby postąpić inaczej? Wzdychając ciężko, uniosła się z ziemi, po czym po raz ostatni pociągnęła papierosa, wypełniając się toksyczną trucizną.
- Zaufaj mi, nie skrzywdzę cię – szepnął chłopak, podnosząc się. Spojrzała na niego wzrokiem pełnym buty, dumy i wyższości.

- Wiem, bo to ja skrzywdzę ciebie… – rzuciła, wdeptując papierosa w ziemię jak gdyby chcąc unicestwić go, by nigdy już nie mógł się odrodzić niczym Feniks z popiołów, po czym - z oczami pełnymi kryształowych łez - odeszła w stronę swojego szarego mieszkania, powracając do rzeczywistości w dwunastu odcieniach szarości.





sobota, 18 lipca 2015

Pro Publico Bono – Dla dobra publicznego

Dobro? Co to w ogóle jest? Każdy z nas używa tego słowa co dzień, jednakże mało kto potrafiłby zdefiniować je w prosty, przystępny dla ogółu sposób.

Kto jest dobry? Ten, kto nie jest zły? Przecież wydaje się to być banalne. Ale czy brak jednej cechy nobilituje do posiadania jej przeciwnej? Czy to, co nie jest czarne, mamy prawo nazwać białym? Oczywiście nie. Dlaczego więc mamy skłonności do określania mianem „dobrych” tych, którzy nie czynią zła? Czyż więc dobrym jest ten, kto – kolokwialnie rzecz ujmując – pilnuje swoich spraw, nie zważając zupełnie na potrzeby czy uczucia innych? Czy nierobienie niczego można uznać za pozytyw, zaletę? Czy można stawiać na piedestale człowieka zbyt zajętego własnym szczęściem, by móc dostrzec cierpienie innych?

Może niektórym z nas bliżej do statusu dobroci? Być może istnieją równi i równiejsi… Czy wiara w Boga stawia takiego człowieka nad ateistą w jakiejkolwiek hierarchii? Wielokrotnie w swoim życiu spotkałam się z opinią, iż jestem osobą niższego stanu, podgatunkiem. Wszystko dlatego, iż nie potrafię poddać się Absolutowi, którego w mojej opinii nie ma. Mogę zostać uznana za osobę niewartą niczego tylko z powodu tego, że co niedziela nie można spotkać mnie w kościele. Potrafiłabym spędzać tam tę godzinę, woda święcona nie wypala we mnie ran. Tylko po co? Po co robić coś wbrew sobie, poszerzając grono obłudników? By stać się takim jak większość? By nie zostać potępionym przez społeczeństwo? Czy to właśnie jest dobro – pogarda dla poglądów sprzecznych z własnymi? Wielu ludziom wierzącym zdaje się, iż Siła Wyższa nadała im nienaruszalne prawo oceniania moralności innych i krytykowania ich zachowań. I z tego właśnie wyimaginowanego przywileju korzystają, potępiając tych, którzy nie odmawiają Credo w świątyniach.

Czy cokolwiek jest „czarne” bądź „białe”? Czy każde zachowanie da się zaszufladkować jako „dobre” lub „złe”? Czasem może warto spojrzeć na skutki swoich działań. Tym samym czynem można uszczęśliwić jednego, ale zniszczyć drugiego. Dążąc do zaspokojenia potrzeb jednostki, tak łatwo skrzywdzić ogół. A ilekroć dobro grupy nie zważa na krzywdę wyrządzaną pojedynczym obywatelom. Tym zbyt małym, by coś znaczyć. Zbyt cichym, by krzyczeć. Zbyt słabym, by walczyć… W jaki więc sposób rozpoznać, czy to co robimy jest dobre? Na studiach pewnie próbowaliby mi wmówić, iż da się to obliczyć procentowo, po czym rozpisaliby na tablicy ogromny wzór z Wstępu Do Rachunku Prawdopodobieństwa. Przykro mi, to nie jest tak proste. Gdyby przepis był tak łatwy, już dawno wyeliminowalibyśmy zło. Może więc szukajmy odpowiedzi w Piśmie Świętym, Koranie, Kodeksie Karnym czy książce kucharskiej? Ups, znów nie ten trop. Utkwiliśmy więc w martwym punkcie. Dopadł nas impas, który wiąże ręce. Bo sztuką jest czynić dobro, nie krzywdząc…

A ilekroć krzywdzimy, święcie przekonani o swych szlachetnych zamiarach?

Nieobiektywnie, niefachowo, z autopsji – każdy ma coś w tej kwestii do przekazania.
Tak więc ileż to razy moja matka – zapewniając o swej miłości – wbijała w moje serce różane ciernie, wypominając najdrobniejsze błędy… A ileż to razy doprowadzała mnie do łez, wyzywając od suk czy posądzając o wrogość i nienawiść? I oczywiście ilekroć skłaniała wręcz do samobójstwa, odsuwając od mojej miłości życia? Każde On nie jest dla ciebie, To egoista, Zasługujesz na kogoś lepszego! jest niczym cios zadany przez wroga – głębokie i przeszywające, bolesne niczym ukąszenie węża, rozchodzące po całym ciele na wzór trucizny wypełniającej każdą z żył. I za każdym razem padało To wszystko dla twojego dobra – piekąca jodyna na psychiczne rany.

A czy ja jestem dobrym człowiekiem? Każdy z nas choćby raz w życiu zadał sobie to pytanie. Przy odpowiedzi na nie chyba najtrudniej o obiektywizm. Bo jakże być bezstronnym, mówiąc o samym sobie? Jakże sędzia miałby wydać wyrok na samego siebie? Cóż, ja spróbuję. Z czystym sumieniem – jestem zła do szpiku kości. Co z tego, że każdego dnia karmię psiaki czy wspieram akcje charytatywne, klikając na dedykowane strony? Cóż daje moja praca reserchera w wolontariacie, datki na schronisko czy okazjonalne przekazanie karmy? NIC. Moje działania są bierne, niesystematyczne, nieefektywne.  Nawet nie kontroluję, czy przyniosły zamierzony efekt. Czasem zdaje mi się, że wszelkie te zachowania mają na celu wyłącznie uspokojenie resztek mojego zwęglonego już sumienia. W końcu wielu ludzi cierpi na przypadłość egoistycznego altruisty – wyłącznie na pokaz, dla rozgłosu czy sławy… Oddanie próbek do bazy DKMS czy noszenie w portfelu oświadczenia woli? To również niczego nie zmieni – mogę wyłącznie czekać. I wciąż czuję niedosyt. Jakbym miała związane ręce… Tak więc tym samym nie robię niczego dobrego. A nawet jeżeli, drobnostki nie zmażą codziennego zła wokół mnie ani bólu, który wyrządzam bliskim. Podsumowując – jestem hipokrytką: wytykam innym błędy, sama czyniąc wyłącznie zło.
© Shalis dla Wioska Szablonów
© Dmitry Elizarov.