Niebo zasnute było
kłębiastą warstwą chmur, prezentujących na swoich połaciach wszelkie odcienie
szarości – od ciemnego grafitu po lekko zabrudzoną biel, na tle których w
idealnej wręcz symetrii prezentował się klucz ptaków zwiastujących nadejście
wiosny. Ptaków wolnych niczym niezmącone powietrze, wracających z długiej
podróży do stęsknionego domu. Zdeterminowanych, by przelecieć ku macierzy setki
mil i swoją obecnością wzbudzających nadzieję na lepsze jutro.
Lekki wiatr leniwie
przemierzał otchłanie świata, subtelnie muskając drobne pąki wystraszonych
drzew, wiotkie gałęzie odradzających się krzewów czy też drżące źdźbła
kiełkujących traw. Soczysta zieleń próbowała przebijać się poprzez szarość
brudnej, skażonej kłamstwem i pośpiechem miejskiej ziemi. Każdy organizm toczył
nierówną walkę z brutalnym światem, by powrócić do życia choć na krótki czas.
Poprzez brunatnoszare
chodniki postsocjalistycznego blokowiska przemykali ludzie uginający się pod
ciężarem popieli płaszczy i czerni masywnego obuwia. Jedni przemykali niczym
błyskawice, spiesząc się do swoich piętrzących się, wiecznie nie załatwionych
spraw, lawirując między powoli sunącymi zjawami marazmu, którzy za wszelką cenę
starali się odwlec powrót do rutyny. Pierwsi gubili się pod naporem
niezamkniętych spraw, pośpiechu, nieprzespanych nocy, tracąc siebie na rzecz
nic nie znaczącego sukcesu. Drudzy zaś żyli pośród niebotycznych marzeń o
szczęściu i swobodzie, wciąż uciekając od ponurej rzeczywistości, która –
miażdżąc krystaliczne idee – nie pozwalała im rozwinąć skrzydeł.
Pomimo rozwoju
technologii, medycyny i ogólnej automatyzacji, czas zdawał się tu zatrzymać.
Każdego roku dzień mknął za dniem, a świat jakby się nie zmieniał. Jakby
wrocławskie podwórze na zwyczajnym, nieciekawym blokowisku utknęło w kadrze
czarno-białej fotografii sprzed kilkudziesięciu lat.
Piękną, pocztówkową
wręcz ciszę, na drobne strzępki wspomnień – niczym najdelikatniejszą z tkanin –
brutalnie rozdarł i zniweczył wysoki ton dzwoniącego telefonu. Dźwięk, którego
w tej chwili tak bardzo pragnęła nie słyszeć. Ileż to oddałaby, aby okazał się
tylko ułudą, iluzją, drobną halucynacją… Nie wszystko jednak dało się zmienić.
Nieprzyjemny odgłos znów oderwał ją od własnych myśli, w których otchłani
lubiła się czasem zatopić. Po raz kolejny ktoś usilnie starał się przywrócić ją
do okrutnej rzeczywistości, której tak bardzo nienawidziła. Siódmego połączenia
jednak w przeciągu półgodziny nie mogła była zlekceważyć. Nawet ona. Nawet osoba,
która gardziła ludzkimi uczuciami, a od innych oczekiwała wyłącznie świętego
spokoju.
Nie odrywając
nieobecnego, a jednocześnie tęsknego wzroku od pogrążonego w letargu podwórza,
niespiesznie wyciągnęła dłoń w stronę łóżka -
niczym niewidomy – poszukując swojego znienawidzonego telefonu.
Wyczuwszy pod opuszkami chłodną fakturę metalicznej obudowy, z całych sił
zacisnęła palce na ostrych brzegach swoistego narzędzia inwigilacji. Odwlekając
ów moment jakby była to najgorsza z możliwych kar, w końcu przeniosła
spojrzenie na kolorowy wyświetlacz urządzenia. Siedem nieodebranych połączeń.
Wszystkie od dawnego znajomego, który – nie wiedzieć czemu – za cel swojego
marnego życia – powziął sobie naprzykrzanie się jej dniami i nocami.
Wypuszczając z płuc całe zgromadzone powietrze, wydała z siebie ciche
jęknięcie, które zdawało się być bliższe agonalnemu oddechowi aniżeli
spokojnej, naturalnej reakcji organizmu. Oparłszy się plecami o zimną ścianę
przyozdobioną drobnymi niedoskonałościami, na oślep wybrała numer znajomego, po
czym z nieskrywaną dezaprobatą przyłożyła urządzenie do ucha, by czekać na
wyrok zasądzony jej przez los. Nie dane jej było choć przez chwilę łudzić się,
iż rozmowa nie dojdzie do skutku, gdyż chłopak odebrał połączenie tuż po
pierwszym sygnale.
- No na reszcie! Dzwoniłem
tyle razy. Dlaczego nie odbierałaś? – rzucił na powitanie, ledwie zaczerpnąwszy
tchu. Jego ciepły głos emanował horrendalną radością, która zdawała się mieć
niewyczerpalne pokłady – jakby odnawiała się bezustannie, nakręcana w rytm
bicia jego serca. Przełykając głośno ślinę, zamknęła oczy. Poczuła się jak
gdyby – za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – znalazła się w mieszkaniu chłopaka,
dokładnie naprzeciw niego. Widziała jego ciemne oczy skrzące się niczym łuna
odległego pożaru, przyjacielskie usta rozwarte w szerokim uśmiechu, na widok
którego serce każdego oblewała fala przyjemnego ciepła i ciemne włosy – jak
zwykle plączące się w chaotycznym nieładzie. Kiedy jednak jej uszu doleciało
wymowne chrząknięcie, jak oparzona piekielnym płomieniem, otworzyła gwałtownie
oczy, kilkukrotnie mrugając bardzo szybko. Wciąż tkwiła samotnie na środku
jasnej podłogi, mocno dociskając plecy do ściany, jak gdyby chcąc wbić się w
nią jak najgłębiej tylko się da.
- Spałam… - rzuciła
oschłym tonem, który zdawał się nie zawierać w sobie najdrobniejszych nawet
uczuć czy emocji. Pod naporem kłamstwa, którego tak bardzo nienawidziła, z
całych sił przygryzła dolną wargę, by nie ulec. By nie wykrzyczeć tego, jak
bardzo przeklina samą siebie, jak gardzi własną hipokryzją. Jej twarz
niespodziewanie zbladła, a dłonie zaczęły mimowolnie drżeć pod presją chwili. W
słuchawce zaległa niezręczna cisza, która zdawała się wypełniać setki mil, choć
od siebie dzieliło ich najwyżej kilka kilometrów.
- Pewnie jak zwykle się
nie wyspałaś… - szepnął z nutą wyrzutu splątanego z chęcią umoralnienia jej. –
Mam propozycję. Świeże powietrze powinno cię orzeźwić. Dasz się namówić na
spacer? – spytał pełen nadziei. Nie wiedzieć dlaczego, w jej umyśle głos
chłopaka rozchodził się niczym fala zieleni, wypełniająca całą przestrzeń. Jak
wiosna, której wszyscy oczekiwali, która miała rozgonić pozimową szarość.
Szarość mieszkającą na stałe w jej sercu. Gdy jednak informacja w końcu
przestała być wizualizacją, lecz przerodziła się w fakt, padł na nią blady strach.
Mimowolnie napięła mięśnie niczym antylopa szykująca się do ucieczki przed
największym ze swych wrogów. Bez zastanowienia przesunęła kciuk w stronę
przycisku umożliwiającego jej zakończenie połączenia. Po sekundzie jednak
uświadomiła sobie, że nie było to żadne rozwiązanie. To tylko droga na skróty,
pośród której czai się gęsty, nieprzenikniony las. Przez całe życie nie była
tchórzem, dlaczego więc teraz miałaby ulec pokusie?
- Nie mam ochoty –
rzuciła z kamienną twarzą, stawiając czoła wyzwaniu. Choć oparła się
najprostszemu z wyjść, wciąż nie była z siebie zadowolona. Nie mogła, gdy
wplątywała się w gąszcz kłamstw, oszustw i matactw. Nie tak postępowała przez
ćwierćwiecze i nie tego wymagała od innych. Tym razem jednak prawda zdawała jej
się być najokrutniejszym ciosem, który mogłaby wymierzyć.
- Słońce, zgnijesz w tym
mieszkaniu! Ty nigdy nie masz ochoty. Traktujesz moją obecność jak karę? –
zapytał tonem, w którym czaiły się wszelkie pretensje, jakie do tej pory w
sobie nosił. Był zbyt inteligentnym mężczyznom, by po raz kolejny dać się
zwieść jej marnym, niewyszukanym wymówkom. Zbyt dobrym, by skazywać go na serię
kłamstw. Chcąc zgasić w sobie tlące się poczucie winy, gwałtownym ruchem wbiła
w udo twarde niczym szpony jastrzębia paznokcie, doprowadzając się do łez.
- Za pół godziny. Park
Szczytnicki. Niech Ci będzie – rzuciła opieszale, niemalże natychmiast
przerywając połączenie. Z niechęcią graniczącą wręcz z obrzydzeniem, rzuciła
telefon na łóżko, szybkim ruchem podniosła się z podłogi. Oddychając
niespokojnie, by nie rzec – spazmatycznie, skierowała się w stronę srebrzystego
lustra usytuowanego tuż przy drzwiach jej małego pokoju. Przetarłszy wilgotne
powieki, spojrzała na swoje odbicie w szklanej tafli. Naprzeciw niej stała
drobna, by nie nazwać jej mizerną, młoda dziewczyna. Dokładnie otaksowała ją
wzrokiem – od stóp do głów. Ciemne, wąskie jeansy opinały się na jej
nienaturalnie szczupłych udach oraz wąskich biodrach. Spod czarnej, bawełnianej
koszulki wynurzały się kontrastujące z nią chłodną barwą, kościste ramiona, na
których zarysowywały się delikatnie wątłe, nieodżywione mięśnie. Nad lekkim
wycięciem ubrania wyraźnie odznaczały się wystające obojczyki, między którymi
białym wręcz blaskiem mieniła się nieznaczna, pozioma blizna. Przesunąwszy
wzrok na twarz postaci, przeraziła się. Ogromne, kocie oczy otaczały się
wyraźnymi zasinieniami, będącymi pamiątkami po kilku nieprzespanych nocach, a
zaciśnięte i spierzchnięte usta przywoływały na myśl chłodny marmur. Wyraźnie
zarysowane kości policzkowe oraz linia żuchwy nadawały jej twarzy
buntowniczego, a wręcz wyniosłego wyrazu. Blada skóra zaś pięknie współgrała z
ognistymi kosmykami wiśniowych włosów, które – chcąc uwolnić się spod
niedbałego koczka – opadały delikatnie na jej czoło. Na jej licu – poza
zmęczeniem – malowała się również niemała doza tajemnicy, dzięki której tkwiło
w niej nieopisane piękno.
Przyglądając się swojemu
odbiciu, pokiwała lekko głową, po czym uwolniła niesforne pasma długich kosmków
spod niewoli ciemnej frotki. Wsunąwszy dłonie tuż u ich nasady, przesunęła nią
po całej długości, delikatnie przeczesując je palcami. Odwracając się
gwałtownie, zacisnęła rękę na chłodnej, stalowej klamce i szybko otworzyła
drzwi. Każda chwila zwłoki oddalała ją przecież od zamierzonego celu. Wysmykując
się jednak przez wąską szczelinę, zawahała się. Wychodzą, po raz ostatni
omiotła spojrzeniem szare ściany niewielkiego pokoju, który wynajmowała w
mieszkaniu dzielonym z zupełnie obcymi ludźmi. Jej platynowosrebrna ostoja
pośród okrutnego świata w barwie feldgrau.
- Może tym razem prawda
okaże się misericordią? – spytała retorycznie samą siebie, po czym zatrzasnęła
drzwi i udała się w stronę przedpokoju. Zwinnym ruchem zarzuciła na plecy
skórzaną kurtkę i w ciągu kilkunastu sekund zawiązała czarno-białe trampki.
Kiedy była już ubrana, nerwowo zaczęła dotykać wszystkich kieszeni, jakie tylko
miała, aby odnaleźć ukryte w ich czeluściach klucze. Wsunęła dłoń do jednej z
nich, po czym zwinnym ruchem chwyciła je i zamocowała na palcu wskazującym.
Była już gotowa. Gotowa na spotkanie z prawdą, na zmianę swojego życia. Gotowa,
by wyzwolić drugiego człowieka za wiążących go pęt, w końcu pozwolić mu zejść z
wykańczającej duszę służby. Drżącymi dłońmi zamknęła za sobą drzwi i zbiegła na
dół po schodach, rozprawić się z rzeczywistością.
Wynurzając się z
ponurej, upstrzonej autografami nieudolnych, osiedlowych artystów bramy niczym
mityczny potwór ze swej jaskini, wkroczyła w świat wszystkich odcieni szarości,
który przed kilkoma minutami obserwowała zza szklanej tafli. W mgnieniu oka
stała się idealnym wręcz elementem podziwianego przez siebie obrazu. Jak
kameleon wtopiła się w bure tło, przeistaczając się w kolejny, niewyróżniający
się fragment żywej fotografii. Jak Alicja przeniosła się na drugą stronę
lustra. W owej chwili była czernią – ostatnim tchnieniem egzystencji. Ileż
jednak wytrzyma nim zatraci swe ciemne ciepło, nim wyblaknie do cna,
wkomponowując się w odrażającą szarość zdeptanego, wzgardzonego chodnika?
Sunąc przed siebie,
pierwszy raz w życiu udało jej się pozbyć się dręczących ją wciąż
katorżniczych
myśli. Utknęła w bezbrzeżnej pustce, która stała się dla niej krótką chwilą
ostoi pośród jej chwiejnych dni. Niczym zahipnotyzowana przemierzała szare
ulice, potrącając przechodniów łokciami rozstawionymi szeroko ze względu na
tkwiące w ciasnych kieszeniach jeansów dłonie, tym samym narażając się na
gniewne spojrzenia mijających ją ludzi. Czym jednak były one wobec okrucieństwa
świata, a także i zła, jakie nosiła w swoim sercu? Niczym. Wyłącznie pustą formą,
gestem czy upustem frustracji i żalu. To drobnostka wobec cierpienia, jakie
ściągnęła na innych oraz bólu, jakim ich obdarzyła.
Ponownie z dalekiej
podróży mentalnej do własnego jądra ciemności sprowadził ją przyjaciel, któremu
ta niełatwa sztuka udała się tego dnia po raz drugi. Widząc znajomą, która
podążając przed siebie niczym automat zdawała się go nie dostrzegać, zastąpił
jej drogę, uniemożliwiając ucieczkę, o której podświadomie tak bardzo marzyła.
- Tu jestem, Kosmitko! –
powiedział radośnie, kładąc dłonie na jej wąskich biodrach. Chcąc poczuć ją -
jej ciało, zapach – delikatnie zacisnął ręce na jej miednicy, wyczuwając pod
fakturą ciężkiego materiału przerażające wręcz kości. – Znowu schudłaś?
Usłyszawszy
znienawidzone pytanie, błyskawicznie wyrwała się z letargu.
- Pierdol się… -
warknęła przez zaciśnięte zęby, ostentacyjnie zrzucając z siebie jego czułe,
duże dłonie, jednocześnie ciskając w niego nienawistne spojrzenie miotające
gromy. – Moje kości, mój interes!
- Ech… - westchnął
ciężko, po czym silnym niczym kajdany uściskiem oplótł ramiona dziewczyny. Jak
gdyby czytając jej w myślach, za wszelką cenę starał się uniemożliwić jej
tchórzliwą ewakuację, która zdawała się być najprostszym z możliwych wyjść. –
Nie, bo nie umiesz o siebie zadbać. Zobacz, jak ty wyglądasz! Ile spałaś tej
nocy? Dwie godziny czy to dla ciebie już za dużo? Znowu urządziłaś sobie
piętnastokilometrową przebieżkę na dobry początek dnia? A w ogóle, jadłaś coś?
- Żyję jeszcze, więc
chyba coś jem! – warknęła wściekle, przypominając sobie jabłko, stanowiące
jednocześnie jej śniadanie, jak i obiad. Nienawidziła swojego ciała, przez co
czuła się uprawniona do wymierzania mu kar. Nienawidziła siebie, a cios
wycelowany w swą biologiczną powłokę traktowała jak reprymendę za uczynione
przez siebie zło. Każdego dnia biegała, jednocześnie głodząc się i skracając
czas przeznaczony na wypoczynek do niezbędnego minimum. Kiedy spoglądała w
lustro na swoje odbicie, na którym malowały się co raz to nowe ślady katorgi,
jaką serwowała samej sobie, przepełniała ją duma. Cieszyły ją ustępujące
mięśniom kości, utrata kobiecych kształtów, zmęczona twarz. Kiedy dostosowywała
się do świata przepełnionego szarością, przez chwilę żyła iluzją, iż
zadręczając siebie – wynagrodzi światu choć część krzywd. Czyj los jednak
zmieniał jej ból i skrajne wycieńczenie? Idąc jednak własną drogą spokoju
sumienia, nienawidziła każdego, kto śmiał zwrócić uwagę na to, iż jej
postępowanie można było uznać za niewłaściwe. – Jak ci nie pasuje, to się nie
patrz. Mogę sobie iść, mnie nie zależy! – rzuciła oburzona.
- Ale mnie zależy! Na
tobie… - szepnął jej do ucha, odgarniając jej z twarzy zbłąkane pasmo
czerwieniących się włosów, po czym złożył na jej ustach delikatny niczym
muśnięcie skrzydeł motyla pocałunek.
- Czyś ty do reszty
zdurniał, baranie?! – krzyknęła, wyswobadzając się z objęć kolegi. Serce
dziewczyny łomotało jak oszalałe, a gorąca krew uderzała do głowy. „Dlaczego?”
– spytała się w myślach. Chcąc ukryć strach pod maską gniewu, z całych sił
uderzyła chłopaka w twarz, jednocześnie nienawidząc siebie za to, co właśnie
uczyniła. – Nie masz prawa!
- Do czego? Do tego,
żeby się zakochać? Każdy je ma – nawet ty. A co do pierwszego pytania, to chyba
tak, ale w sumie to mi z tym dobrze – powiedział, wsuwając dłonie pod jej
głowę, delikatnie masując jej policzki kciukami. Wbrew jej woli podtrzymał
lekko jej twarz, zmuszając ją, by uniosła wzrok. Ona jednak nie miała w sobie
wystarczających pokładów odwagi, by spojrzeć chłopakowi prosto w oczy. Wolała
ukrywać się za maską nikczemnej pogardy i chłodnej obojętności, by po raz
kolejny nie rozsiać na świecie zła. Na przekór znajomemu utkwiła spojrzenie w
szarym gołębiu spoczywającym na lekko kołyszącej się w rytm delikatnych muśnięć
wiatru gałęzi pobliskiego drzewa. Ptak jednak, uczuwszy na sobie ciężar jej
przerażonego wzroku, odwrócił się w jej stronę prowokacyjnie, po czym wzbił się
w powietrze, jak gdyby nie chcąc być narzędziem jej perfidnej gry. Podążając
źrenicami za jego furkoczącymi w powietrzu skrzydłami, natknęła się na pełne
determinacji, ale i sprzecznych uczuć oczy przyjaciela. Choć zawsze wydawało
jej się, iż jego tęczówki ilustrowały któryś z odcieni brązu, dopiero tego dnia
odkryła w barwnym pierścieniu pokłady cudownego grafitu mieszającego się z
kolorem stali. Marengo. Szarość. Kolejne dopełnienie jej kresu.
- Ja go nie mam… -
szepnęła, mrużąc powieki, by zamknąć wewnątrz siebie słone łzy cisnące się na
świat. – Nie potrafię się zakochać…
Wypowiedziawszy ostatnie
słowa, szybko otarła szklistą kroplę, która wbrew jej woli opuściła jej ciało,
by leniwie stoczyć się po jej twarzy, aż w końcu opaść na skażoną ziemię, by
wlać w nią kolejną porcję ludzkiej nienawiści. W milczeniu dziewczyna złapała
znajomego za rękę i nie odwracając się nawet w jego stronę, pociągnęła go w
kierunku dojrzałego, jednakże wciąż oczekującego nadejścia wiosny drzewa. Wciąż
nie mówiąc ani słowa, oparła się plecami o szorstką, drażniącą jej mizerne
ciało korę – twardą ochronę przed światem. On – podążając za nią jak cień – niczym
małpka w cyrku, powtarzał każdy jej ruch. Nie potrafił jednak tak jak ona
cierpliwie znosić rosnącej między nimi ciszy, z każdą sekundą budującej między
nimi coraz to wyższy mur.
- Masz dwadzieścia pięć
lat. Za kilka miesięcy bronisz magisterkę. Do końca życia zamierzasz mieszkać
sama w małym pokoiku wynajmowanym w jakimś lichym mieszkanku? Zawsze chcesz
wracać do pustych ścian? Daj nam szansę, proszę… - powiedział łamiącym się
głosem, nieświadomie łapiąc ją za rękę, którą ona szybko zabrała. Oczekując
odpowiedzi, przygwoździł ją spojrzeniem, niezamierzenie zastraszając
przyjaciółkę. Pod naporem jego słów, spojrzenia, ale przede wszystkim oczekiwań
– stała się bezsilna. Wszelkie pokłady energii odpłynęły z niej, paraliżując
ją. Głośno przełknęła ślinę, jednak wciąż nie była w stanie wydobyć z siebie
najcichszego dźwięku. Kwieciste słowa i górnolotne wyrażenia układały się w jej
głowie w mądre zdania przerywane czasem kilkoma wulgaryzmami. Zakneblowane
emocjami gardło jednak wciąż nie było w stanie jednak przepuścić przez siebie
choćby krzty tego, co kłębiło się w jej myślach.
- Ja… Nie nadaję się…
Nie umiem nikogo kochać – wydukała pod nosem, chowając w rękawach swojej kurtki
spoczywające na kolanach dłonie. Nie unosząc nawet spuszczonej głowy, wciąż
czuła na sobie baczne spojrzenie. Wiedziała, że taksował ją wzrokiem, sunąc
powoli spojrzeniem po najmniejszym fragmencie jej ciała licząc naiwnie, iż
któryś z nich da mu jakikolwiek znak, zdradzi jej kłamstwo.
- Nigdy się nie
zakochałaś? – spytał z udawaną nonszalancją, rezygnująco opierając głowę o
szorstką skorupę drzewa. Kiedy pytanie przedarło się przez ów mentalny mur, by
niczym strzała z kurarą trafić dziewczynę śmiertelnym ostrzem, jej przerażone serce
przyspieszyło, a przerywany oddech niczym przerażająca melodia szarpał niezmąconą
przez moment ciszę, rwąc ją na strzępy. W jej głowie rozlegał się szum
zakłócający każdą myśl wędrującą zbłąkanie wewnątrz jej umysłu. Strach skulił
jej ciało jakby chcąc uczynić z niego potężną zbroję dla kruchej istoty,
uchronić ją przed znaną wyłącznie jej prawdą. Ochronić przed nią samą.
Nieświadoma własnych
zamiarów, wyciągnęła przed siebie drżącą dłoń i bez pytania wsunęła
ją w
kieszeń jego popielatej bluzy, by po chwili wyjąć z niej paczkę papierosów. Bez
słowa kilkukrotnie obróciła srebrzysty kartonik w dłoniach, po czym niepewnie
uniosła jego wieczko, poczęstowała się jednym i odłożyła opakowanie na chłodną
ziemię między nimi. Uniósłszy lekko biodra, wyjęła z kieszeni zapalniczkę i z
pewną dozą nieśmiałości wsunęła bibułkę między wargi. Krzesiwo wydało przyjemny
dźwięk, a ona uniosła drobny ognik na wysokość twarzy. Jej drżące dłonie
wprawiały go w subtelny taniec przywodzący na myśl filigranową iskrę wyskakującą
z ogniska. Wysławszy na ratunek drugą rękę, w końcu udało jej się przypalić
końcówkę papierosa. W końcu nieprzyjemny smak wypełnij jej usta, w sekundę
rozchodząc się po całym ciele. Pierwszy raz od trzech lat. Utkwiwszy wzrok w
swoich butach, dostrzegła na ich białych czubkach ślady kurzu. Szarego. Nawet
on uświadamiał jej, iż już nigdy nie wyrwie się z marazmu dnia codziennego. Tu
było jej miejsce, w monotonii trwał jej dom.
Zastanowiwszy się nad
zadanym jej pytaniem, usiłowała przypomnieć sobie każdego chłopca, z którym
łączyła ją jakakolwiek więź emocjonalna wykraczająca poza zwyczajną sympatię
czy koleżeństwo. Pierwszym wspomnieniem, jakie podsunęła jej nieidealna pamięć
okazał się człowiek, z którym nie zamieniła nigdy ani słowa. Ten, który
ignorował ją przez dwa lata, a za którym ona poszłaby na koniec świata. Ten,
który śnił jej się każdej nocy, a który swoją obojętnością ranił ją na każdym
kroku. Czy jednak była to miłość? Chyba nie można nazywać tak uczucia
zbudowanego wyłącznie na własnym wyobrażeniu…
Kołysząc się na oceanie
reminiscencji, zamknęła na chwilę oczy i zaciągnęła się głęboko papierosem
trzymanym w dłoni. Zatrzymała oddech jak najdłużej mogła, by nasycić swój
organizm szkodliwą nikotyną, po czym wypuściła z ust gorzki, duszący dym układający
się ponad jej twarzą w delikatną chmurkę. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej
ciało, niosąc za sobą chwilowe ukojenie skołatanych nerwów.
Nagle przed oczami,
niczym żywą, dostrzegła twarz znajomego z początku studiów. Człowieka który
imponował jej swoją inteligencją, obyciem, intrygującą osobowością i
nietuzinkowym stylem bycia. Mężczyznę, który nie widział w niej człowieka, ale
wyłącznie ciało gotowe spełniać wszelkie jego zachcianki. Mężczyznę, który
poniżał ją, w rytm którego słów jednak była zdolna tańczyć całą noc. Lecz i tym
razem przejrzała na oczy, uciekając przed uczuciem nim na dobre rozgościło się
w jej sercu.
Rozdrapywanie ran nie
wnosiło niczego nowego – znów uświadomiła sobie, iż nigdy nie dała szansy
nikomu, tym samym nie dając jej też sobie. Dlaczego tym razem miałaby postąpić
inaczej? Wzdychając ciężko, uniosła się z ziemi, po czym po raz ostatni
pociągnęła papierosa, wypełniając się toksyczną trucizną.
- Zaufaj mi, nie
skrzywdzę cię – szepnął chłopak, podnosząc się. Spojrzała na niego wzrokiem
pełnym buty, dumy i wyższości.
- Wiem, bo to ja
skrzywdzę ciebie… – rzuciła, wdeptując papierosa w ziemię jak gdyby chcąc
unicestwić go, by nigdy już nie mógł się odrodzić niczym Feniks z popiołów, po
czym - z oczami pełnymi kryształowych łez - odeszła w stronę swojego szarego
mieszkania, powracając do rzeczywistości w dwunastu odcieniach szarości.